Kiedy zostałam zapytana, czy nie chciałabym dołączyć do s. Amelii, która od dwóch lat pracuje w Tanzanii, prawie wyskoczyłam ze skóry z radości. Słowo Boże się spełniało. Kilkanaście lat temu, jeszcze zanim poszłam do klasztoru, miałam takie czytanie Pisma Świętego, z którego mi wynikało, że pojadę kiedyś na misje.
Kilka miesięcy przygotowań minęło bardzo szybko. 19 listopada oglądałam już moje nowe miasto - Mwanzę - z okna samolotu kołującego do lądowania. Była noc. Zadziwiły mnie światła rozsypane bardzo nieregularnie – miasta nocą to przede wszystkim linie ulic oświetlonych przez samochody i latarnie. No i drapacze chmur i neony. Jeszcze nie wiedziałam, że tu latarni raczej brak. Wieżowców też. Nie wiedziałam też, że spora część widzianych przeze mnie świateł pływa - to lampy na łodziach rybaków na Jeziorze Wiktoria. Z góry wszystko wyglądało jakby samolot odwrócił się do góry kołami i rozgwieżdżone niebo znalazło się pode mną.
Zostałam przyjęta bardzo serdecznie. Na lotnisko wyjechali po mnie s. Amelia, Przełożony Dystryktu SMA w Tanzanii John Kilkoyne, i delegacja mieszkańców Tangi: Regina, która jest tu już od wiosny i Ngasa – nowy – drugi dzień w Mwanzie. Pośmiali się z mojego imienia, bo takiego tu nie ma a „barabara” w suahili znaczy „droga”. W domu czekały pozostałe dzieci i kolacja, nowość dla mnie – kozie mięso – tak uroczyście jada się tutaj na Boże Narodzenie. Przez najbliższe tygodnie będę prawie wszystkiego próbować po raz pierwszy – los początkującego misjonarza. Moja młodzież będzie mi kibicować, kiedy na talerzu pojawi się typowy dla tego regionu posiłek „ugali na daga” – białe coś podobne do gęstej kaszy manny i maleńkie rybki, które najpierw są suszone na słońcu a potem usmażone w głębokim tłuszczu i dodane do sosu. Kiedy już znajdą się na twoim talerzu, „patrzą” na ciebie dziesiątkami par oczu – trochę niesamowite. Powoli przełykam pierwszy kęs… smaczne.
Czuję się tu często jak dziecko, które się wszystkiego uczy. Przede wszystkim uczę się języka. Ostrożnie nazywam przedmioty, uczę się „Przepraszam”, „Proszę”, „Dziękuję” … i znaku krzyża. Za pierwszym razem, kiedy myślałam, że dam już radę poprowadzić modlitwę przed jedzeniem, pomyliłam końcówkę i wyszło „W imię Dziadka i Syna i Ducha Świętego”. Ups. Mieszkańcy domu i pracownicy walczą też dzielnie ze swoim angielskim, żeby porozumieć się ze mną. Dużo z tego śmiechu, ale i nieporozumień. Często bywa jednak tak, że słowa nie są konieczne. Kiedy siadam na wielkim kamieniu, żeby patrzeć na zachód słońca i odmawiać Różaniec, dzieci przychodzą tak po prostu, żeby ze mną posiedzieć. Tłoczą się wokół, jedna z dziewczyn okrywa ramiona moim szkaplerzem, bo „zimno”. Nie trzeba wiele.
Powoli poznaję moich podopiecznych. Historie ich życia, sposób myślenia, zdolności, poczucie humoru. Spędzili niemal całe dzieciństwo w specjalnych ośrodkach dla dzieci z albinizmem. Rozmowa z piętnastolatkiem przy gotowaniu: - Ile miałeś lat, jak przyjechałeś do Buhangija? – Pięć. – A byłeś kiedykolwiek w domu na wakacjach? – Nie, nigdy. – Świetny ten ryż. Kto Cię uczył gotować? – Bratowa. Okazuje się, że u brata spędził kilka miesięcy od zakończenia szkoły podstawowej (czyli de facto pożegnania z ośrodkiem) aż do zamieszkania w Tandze. Od piątego roku życia nie był w domu rodzinnym. Tato chętnie go odwiedza i poucza, żeby był posłuszny i pracowity; ostrzega przy tym, że jak nie będzie się uczył, to wróci na wieś. Chłopak kiwa głową – wie, że nie może pracować w polu – w pełnym afrykańskim słońcu.
Następnego dnia po moim przyjeździe pojawia się u nas wraz z opiekunami dziewczynka - ma 13 lat, rodzice nie posłali jej nigdy do szkoły. Tato tłumaczy, że chcieli ją chronić przed słońcem i ludźmi. Patrzymy na siebie z s. Amelią i wiemy, że ją przyjmiemy - cała drży z lęku i z przejęcia, buty w strzępach. Po dwóch miesiącach jest już „u siebie” – lubię patrzeć jak zwinnie skacze z kamienia na kamień, tańczy i śpiewa, ot tak z radości. Uczę ją tego, czego uczyłam moje przedszkolaki w Warszawie: która strona jest lewa a która prawa, jak trzymać kredkę, jak rozpoznawać i kreślić pierwsze litery. S. Amelia uczy ją liczyć. Dziewczynka czeka na telefon od mamy i na szkołę – szukamy takiej, która by ją przyjęła.
Jak widać nie tylko ja jestem tu nowa. Tanga się zapełnia. Do pięciu dziewcząt, które mieszkają w nowym domu od marca, dołączyły dwie kolejne i pięciu chłopców. Grudzień był dla nich czasem poznawania siebie nawzajem, przygotowań do szkoły, podejmowania domowych obowiązków. Większość z nich też po raz pierwszy przeżyła Boże Narodzenie w rodzinnej atmosferze. I dla mnie to Boże Narodzenie było inne. Tutaj na ulicach nie widać, że dzieje się coś niezwykłego. Nie ma dekoracji czy choinek. Tanzańczycy nie urządzają wieczoru wigilijnego, a prezenty świąteczne to zwykle nowe ubrania dla całej rodziny. Te wszystkie różnice mogą przeszkadzać, ale mogą też pomóc znaleźć to co najważniejsze, co nie zależy od lokalnych zwyczajów i tradycji; znaleźć Tego, kto się Narodził. Upragniony przez wszystkie narody.
Chociaż minęły tylko dwa miesiące, trudno mi opisać wszystko, co wydaje się inne, ciekawe i ważne. Dużo tego: wchodzenie we wspólnotę misjonarzy SMA, nowe relacje, inne niż w Europie rozwiązania techniczne, trudne do pojęcia zwyczaje społeczne, zachwycająca przyroda i koszmarne drogi. Wszystko składa się na Tanzanię, którą wiem, że mam przyjąć taką jaka jest i pokochać. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale ufam, że Pan Bóg ma wszystko w swoich rękach. Cieszę się, że mogę uczestniczyć w projekcie, który jest DOMEM.
Proszę Was o modlitwę i dziękuję tym, którzy wspierają projekt TANGA.