Afryka jest dla mnie najbardziej fascynującym miejscem na ziemi. Jest miejscem za którym zawsze tęsknię, o którym myślę i do którego chcę wracać, nawet jeśli te moje powroty to niekiedy tylko 10 dni w ciągu roku.
Powodów miłości do Afryki jest kilka. Dość łagodny klimat z dużą ilością słońca i zachwycającą przyrodą pozwolił mi przeżyć tutaj niejedną już chwilę szczęścia i doprowadził mnie do kilku prawie mistycznych uniesień. Afryka jest bowiem miejscem, które trzeba chłonąć wszystkimi zmysłami. Jest światem kolorów, zapachów, odgłosów, śpiewu ptaków i wszechobecnej muzyki. Najważniejsi są jednak oczywiście ludzie. To za nimi tęsknię najbardziej i to oni zajmują najwięcej miejsca w moim sercu. Mieszkańcy Afryki to ludzie z jednej strony, co oczywiste, bardzo do nas podobni, z tymi samymi pragnieniami i potrzebami, tak samo zmagający się z życiem, często o wiele trudniejszym niż nasze. Z drugiej jednak strony ukształtowani w innych warunkach, trochę od nas odmienni, żyjący jakby bliżej natury, w większej z nią harmonii, a nawet wydaje mi się, często bliżej samych siebie. Kocham Afrykanów i po cichu im zazdroszczę tej ich otwartości, prostoty, radości niczym nieskrępowanej. Zazdroszczę im poczucia rytmu w muzyce, miękkości ruchów, śpiewu i tańca, którym wyrażają siebie…. Zazdroszczę im często cierpliwości, zgody na przyjmowanie świata takim jakim jest i umiejętności czekania. Zazdroszczę im życia we wspólnocie, wspólnego działania, które często jest po prostu warunkiem, aby na tym kontynencie przetrwać. Tak, jest naprawdę wiele rzeczy, których chciałabym się od nich nauczyć. Afryka daje mi poczucie wolności, zupełnie niezwykłej radości, dodaje mi sił i energii, pozwala doświadczyć wspólnoty i braterstwa. Jest w tym jakaś tajemnica, ale właśnie tutaj wśród tych ludzi czuję się ekstremalnie dobrze.
Moja tegoroczna wizyta w Kenii odbyła się w trochę specyficznych warunkach, bo pojechałam do Afryki w trakcie pandemii. O koronawirusie i metodach zapobiegania zakażeniu mówi się w kenijskich mediach dużo, ale wśród ludzi czuć głównie narastającą frustrację. Zakażeń w stosunku do Europy nie jest wiele, ale prawdziwa ich liczba jest niemożliwa do oszacowania, bo dziennie wykonywanych jest mniej niż 3000 testów. Szkoły pozostają zamknięte i tylko niewielki procent dzieci uczestniczy w zajęciach online. Od godz. 21-ej do 4-tej rano obowiązuje godzina policyjna, wiele instytucji i miejsc rozrywki jest wciąż zamkniętych lub funkcjonuje na innych zasadach. Wielu ludzi straciło pracę i ubóstwo większości pogłębia się coraz bardziej budząc uzasadniony niepokój o przyszłość.
Moją wizytę w Kenii zaczynam od wyprawy do dwóch miejscowości Soy i Chepareria położonych na zachodzie kraju, w których znajdują się najbardziej oddalone od Nairobi parafie Stowarzyszenia Misji Afrykańskich. Wyruszamy w trójkę: ks. Robbin, przełożony SMA w Kenii, jego najstarsza siostra Jacinta i ja. Bardzo się cieszę z tej wyprawy, bo wreszcie zobaczę kenijską wieś, spotkam tamtejszych ludzi i poznam pracę misjonarzy w tym zakątku Afryki. Podróż zajmuje nam ponad 7 godzin z małym przystankiem na kanapki i herbatę. Drogi w tej części Kenii są dość dobre i ruch jest naprawdę duży. Może dlatego, że jedziemy główną drogą prowadzącą do granicy z Ugandą. Jestem pod wrażeniem kenijskich kierowców. Jeżdżą szybko, ale uważnie. Są raczej uprzejmi i pomagają sobie nawzajem. We wszystkich miejscach gdzie droga zwalnia i tworzą się niewielkie korki kwitnie drobny handel. Można kupić coś do jedzenia lub różne drobne przedmioty codziennego użytku. Mijamy równik i dojeżdżamy do miasta Eldoret, centrum regionu rolniczego zachodniej Kenii. Przy drodze stoją farmerzy sprzedający warzywa, owoce i miód po cenach dużo niższych niż w stolicy.
W końcu po prawie całym dniu jazdy jesteśmy w Soy. Wjeżdżamy na ogrodzony, jak wszystko w Kenii, teren parafii i moim oczom ukazuje się niewielki, ale bardzo zadbany ogród z krótko przyciętą trawą, drzewami i kwiatami oraz parterowym domkiem misyjnym, za którym znajduje się całe wiejskie gospodarstwo z kurami, kozami, krowami i grządkami pełnymi warzyw. Ksiądz Dharmu (Hindus) stoi w drzwiach i wita nas bardzo serdecznie. Następnego dnia zabiera nas na wycieczkę po okolicznych wioskach. Spacerujemy po cyprysowym lesie, uczestniczymy we Mszy Św. w jednym z domów i słuchamy opowieści o organizacji życia na wsiach oraz o ludziach, którzy choć bardzo biedni, to wzajemnie sobie pomagają wspierając finansowo chorych i starszych. Następnego dnia wieczorem docieramy do oddalonej o 2 godziny drogi, otoczonej górami Cheparerii. Tutaj w parafii SMA pracuje dwóch hinduskich księży ks. C-J ( to dziwne imię to skrót od pierwszej litery nazwiska i imienia Joseph. Podobno wszyscy nazywają go Sidżej) i Amala. Spędzamy razem z nimi trzy dni odwiedzając parafian w dość odległej misji na wsi. Mieszka tutaj plemię Pokotów. Aby dostać się do wsi musimy pokonać niewielką rzeczkę z wodą do kolan i wartkim nurtem. Pokoci żyją bardzo skromnie i ubogo zajmując się hodowlą bydła i rolnictwem. Ich domy przypominają domy Masajów. Zbudowane są z gliny i w większości z nich nie ma żadnych mebli. Na jedno gospodarstwo składa się kilka takich okrągłych glinianych domków. Jeden z nich to sypialnia, kolejny to kuchnia i dalej zagroda dla zwierząt. Księża C-J i Robbin modlą się w każdym gospodarstwie, święcą budynki i błogosławią mieszkańców. Jak zawsze przy takiej okazji towarzyszą im śpiewy i tańce. Jest bardzo gorąco, a domy są oddalone jeden od drugiego o kilkanaście minut drogi niekiedy pod górę. Pod koniec dnia ledwo powłóczę nogami ze zmęczenia i gorąca. Naprawdę podziwiam śpiewających i tańczących ludzi, którzy w przeciwieństwie do mnie emanują energią i świeżością.
Całą wyprawę kończy odprawiana na dworze z powodu zbyt małego kościoła Msza Św. Uczestniczy w niej około 20 osób. W większości młode matki z dziećmi, trochę młodzieży i kilku młodych mężczyzn. Większość ludzi starszych pozostaje w domu. Wśród Pokotów wciąż bardzo powszechna jest poligamia i to ona głównie odsuwa ludzi od sakramentów i od kościoła. Po Mszy Świętej zostajemy zaproszeni na poczęstunek. Ogromny talerz pełen brązowego ugali, opływający tłuszczem żylasty kurczak i herbata w tutejszym wydaniu, czyli kubek gorącego gęstego mleka wymieszany z herbatą oraz specjalnym rodzajem węgla drzewnego. Strasznie chce mi się pić, ale widok tego kubka „herbaty” przyprawia mnie prawie o mdłości. Wypiłam tego dnia coś podobnego nie chcąc zrobić gospodarzom przykrości, ale czuję, że tego już nie przełknę. Patrzę na Robbina z nadzieją, że coś wymyśli bo zna moje zdanie na temat tego kenijskiego, bardzo popularnego tutaj napoju. „Chcesz spróbować jogurt z węglem?" – pyta. Na szczęście jogurt z węglem drzewnym zwany „mala” smakuje dużo lepiej i nadaje się do wypicia. Jestem uratowana. Jakaś Pani przynosi mi kilka jajek i obdarowuje mnie nimi z szerokim uśmiechem na twarzy. Jest w tym geście tyle serdeczności, że czuję się tak jakby chciała mi dać kawałek swojego serca. Mam wielką ochotę czymś się odwdzięczyć, ale nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Obejmuję ją tylko. Czuję jak bardzo jest szczupła i drobna i siłą rzeczy przebiega mi przez głowę myśl: „co w dniu dzisiejszym jadła?” Prawdę mówiąc chce mi się płakać ze wzruszenia. Dziękuję bardzo serdecznie obiecując sobie w duchu pamiętać o niej w modlitwie. Po kilku dniach spędzonych wśród serdecznych i gościnnych Pokotów wracamy do Nairobi.
Na sobotę mamy z Jacintą zaplanowaną wizytę w slumsach. Dzielnica slumsów w Nairobi nazywa się Kibera i jest zamieszkała przez około 1 mln mieszkańców, którzy zajmują powierzchnię około 2 km2. Prawie połowa z nich ma mniej niż 15 lat. Kibera to największa dzielnica biedy w Afryce wschodniej i druga, co do wielkości na całym afrykańskim kontynencie. Sporo o tej dzielnicy słyszałam i powiedziałam ks. Robbinowi przed przyjazdem, że chciałabym to miejsce odwiedzić. Okazało się to dużo prostsze niż przewidywaliśmy na początku. Jacinta od wielu lat pomaga jednej z mieszkających tutaj rodzin i opiekuje się małą dziewczynką płacąc m.in. za jej szkołę. Dzięki temu bywa od czasu do czasu w slumsach. Teraz więc nadarza się dobra okazja, aby pójść tam razem. Slumsy to nie jest bezpieczne miejsce i aby do nich wejść trzeba pójść z kimś kto to miejsce zna, a najlepiej również zapewnić sobie kogoś do ochrony. Mamy wyjątkowe szczęście, ponieważ przyjaciel Jacinty, który sam wychował się w slumsach, a obecnie pracuje jako trener na siłowni w Nairobi, kontaktuje nas z Joy, młodą kenijską kobietą pracującą w organizacji „Fabulous Souls” zrzeszającą młodych ludzi, którzy pomagają w Kiberze zwłaszcza dzieciom i młodzieży. Joy okazuje się być osobą niezwykle otwartą, serdeczną i tryskająca energią. Opowiada nam, że urodziła się w Kenii, ale większość lat swojego życia spędziła w Anglii, gdzie wyjechała ze swoją rodziną wiele lat temu. Do Kenii wraca jednak nieustannie, bo kocha ten kraj i kocha to co robi, czyli pracę w slumsach. Zaskakujące jest to, że o Kiberze Joy opowiada z prawdziwą pasją, jakby mówiła o ukochanym miejscu na ziemi. Pakujemy się wszystkie trzy do jej terenowego samochodu i najpierw jedziemy na zakupy. Chcemy kupić jedzenie dla biednego kilkunastoletniego chłopca, którego ciężko poparzona siostra pozostawiona była bez opieki medycznej przez wiele dni i w końcu dzięki pomocy Fabulous Souls trafiła do szpitala. Teraz on został sam w domu. Po obładowaniu samochodu mąką, ryżem, mlekiem, ciastkami i innymi produktami, ruszamy do Kibery kierując się najpierw do ośrodka prowadzonego przez Fabulous Souls. W jednym z pomieszczeń pokazywany jest film i odbywa się prelekcja z okazji obchodzonego właśnie Międzynarodowego Dnia Pokoju. W prelekcji uczestniczy kilkanaście osób, głównie liderów różnych dzielnic. Spotykamy Kenna, który jest szefem organizacji. Pokazuje nam ośrodek i objaśnia jego przeznaczenie. Oglądamy więc klasę komputerową, pracownię krawiecką i fryzjerską, a także pomieszczenia przeznaczone na czasowy pobyt dla osób uratowanych z różnych sytuacji, częstej tutaj, przemocy. Na terenie ośrodka właśnie odbywają się zajęcia taneczne, w których uczestniczy kilkanaścioro dzieci. Jesteśmy pod wrażeniem zaangażowania dzieciaków, umiejętności tanecznych oraz profesjonalizmu ich nauczyciela. Fabulous Souls prowadzi też treningi piłki nożnej, a nawet ma swój własny profesjonalny klub, a także oferuje wiele form zajęć plastycznych. Wykonane podczas tych zajęć prace zdobią jedną ze ścian ośrodka i zachwycają kreatywnością. W ośrodku panuje bardzo radosna atmosfera. Spotykamy wiele dzieci i młodych ludzi uczestniczących w przeróżnych kursach i projektach. Spośród nich wyróżnia się spora grupa liderów w żółtych koszulkach z napisem „Shaping Peace Together in Kibera”. To oni właśnie stanowią zespół organizacji Fabulous Souls i wydaje się, że jest to naprawdę dobry i zgrany zespół. Razem z Jacintą, Kennem i Joy opuszczamy w końcu ośrodek i wychodzimy na teren slumsów.
Sam wygląd tego miejsca wcale mnie nie dziwi. Odwiedziłam w Egipcie kilka biednych dzielnic łącznie z tzw. „miastem śmieciarzy” i to co widzę teraz, wygląda prawie tak samo. Jest to jakby miasteczko ze stłoczonymi bardzo blisko siebie blaszanymi, prawie kwadratowymi domami o bardzo małej powierzchni. Jeśli coś przeraża tutaj to ogromna ilość śmieci, których nikt nie wywozi, wszechobecny kurz i bród. Wszędzie kwitnie handel, ludzie sprzedają wszystko co mogą, począwszy od wiaderka węgla, poprzez różne przedmioty codziennego użytku aż do produktów spożywczych, a nawet zwierzęcych kości. Wiele z „blaszaków” jest jednocześnie maleńkimi sklepikami. Wszędzie biegają roześmiane dzieci, które chętnie pozują do zdjęć. Nie wydaje mi się, żebyśmy wzbudzali specjalne zainteresowanie, nikt nas nie zaczepia, niektórzy nawet wydają się przyjaźnie do nas nastawieni. Idziemy w szóstkę : Kenn, Joy, Jacinta, ja i dwóch ochroniarzy. Prawdę mówiąc gdyby nie ich obecność między nami nie przyszłoby mi do głowy, że powinnam się tutaj czegoś bać. Większość z dzieci nie chodzi do szkoły. Szkoły publiczne są co prawda bezpłatne, ale rodziców i tak nie stać na kupno mundurków i innych niezbędnych w szkole rzeczy. Kenn obliczył, że wysłanie jednego dziecka do szkoły na 3 miesiące kosztuje około 100 dolarów. Po przejściu około kilometra docieramy do miejsca, gdzie mieszka zaprzyjaźniona z Jacintą rodzina. Jest to typowy bardzo mały dom z blachy połączony z równie małym sklepikiem. Mieszka tutaj 8 osób na powierzchni kilku metrów kwadratowych. Witają nas roześmiane twarze młodych ludzi, pijemy colę , którą nas częstują i trochę rozmawiamy. Są zmartwieni, ponieważ przez pandemię stracili pracę w mieście, która pozwalała im zarobić na jedzenie i opłatę za wynajem blaszaka. Sprzedaż w sklepie także zmalała i nie wiadomo co będzie dalej. To niestety bolączka wszystkich tutaj, pandemia sprawiła, że bieda jeszcze bardziej daje się ludziom we znaki. Kibera to jakby państwo w państwie, wszystko tutaj rządzi się swoimi prawami. Policja interweniuje rzadko, a i tak najczęściej prosi o pomoc ludzi z Fabulous Souls. Właśnie mijamy większy blaszany budynek, z którego dochodzą odgłosy bardzo głośnej muzyki. To coś jakby miejscowa dyskoteka. W tych śmieciach i kurzu naprawdę tętni życie. Jenny często przystaje, wita się z różnymi ludźmi, wymieniają uśmiechy i serdeczności. Powoli zaczynam rozumieć dlaczego mówiła o tym miejscu z taka pasją. Gdy ponownie zbliżamy się do ośrodka dostrzegam na murze napis : „WHEN YOU ENTER THIS LOVING ORGNISATION CONSIDER YOU ARE ONE OF THE SPECIAL MEMBERS OF AN EXTRAORDINARY FAMILY”. Jestem tutaj za krótko, aby móc naprawdę poznać Kiberę i lepiej ją zrozumieć, ale jedna myśl nie daje mi spokoju. Wiem, że świat nie jest czarno-biały i wiem, że w Kiberze wiele jest niesprawiedliwości i przemocy, wcale bym się jednak nie zdziwiła gdyby się okazało, że w tym strasznym zagłębiu biedy jest więcej pogodnych, radosnych ludzi niż w niejednej bogatej europejskiej dzielnicy. Jeszcze raz mam okazję doświadczyć, że to co w życiu najważniejsze, a więc miłość, troska o siebie nawzajem, serdeczność i uśmiech mogą istnieć pośród największego nawet ubóstwa i to one nadają życiu prawdziwie piękną barwę i smak.
Teraz rozumiem też dobrze Joy, bo nic nie daje takiej radości i poczucia spełnienia jak pomoc niesiona razem w przyjaźni i wspólnocie. Oni są naprawdę jak „ wielka niezwykła rodzina”. Obiecuję sobie pozostać z nimi w kontakcie i wrócić tutaj za rok.
Ostatni mój dzień w Nairobi to niedziela i zapowiada się ona bardzo interesująco. Rano jedziemy z ks. Robbinem do domu formacyjnego SMA na Mszę Św. Uczestniczy w niej kilkudziesięciu kleryków SMA z różnych państw, głównie Afryki i Indii. To wielka radość być tutaj z nimi wszystkimi. W Afryce nie ma anonimowości, nowy członek wspólnoty modlitewnej musi się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie. Jest to naprawdę bardzo miły zwyczaj zwłaszcza, że każde takie przedstawienie się spotyka się z dużą serdecznością zebranych. Po Mszy Świętej spotykam moich znajomych z Egiptu, kleryków Benito, Joshuę i Lawsona. Lawson nie może uwierzyć, że jestem w Kenii, zabiera mnie na spacer wokół domu, i opowiada trochę o sobie. Jest tak szczęśliwy z naszego spotkania, że jego radość udziela mi się natychmiast i robimy sobie razem kilka pamiątkowych zdjęć, wymieniamy się numerami telefonów na whatsappie obiecując, że będziemy o sobie pamiętać. Inni klerycy też podchodzą, żeby się przywitać i zamienić choć kilka słów. Ta ich otwartość i serdeczność jest naprawdę bardzo miła.
W domu generalnym SMA gdzie mieszkam podczas tegorocznego pobytu w Kenii odbywa się dzisiaj spotkanie z jedną z trzech grup młodzieży współpracujących z SMA i zainteresowanych misjami. Jestem bardzo ciekawa tego spotkania. Sama należę do grupy misjonarzy świeckich i wolontariuszy SMA w Polsce i też uczestniczę w podobnych wydarzeniach. Chciałabym zobaczyć jak to tutaj wygląda.
Około 11-tej przyjeżdża autokarem grupa mniej więcej 40 młodych ludzi. Niektórzy z nich uczą się, inni pracują. Spotkanie zaczyna się Mszą Św. w kaplicy. Pogoda jest piękna i dużo miejsca w ogrodzie, więc przygotowujemy miejsce na zewnątrz na lunch. Ustawiamy krzesełka w okręgu. Po Mszy Św. krótkie spotkanie, trochę pytań o misje. Nie wszystko rozumiem, bo mówią mieszanką angielskiego i suahili. W Afryce niezwykle istotna jest obecność tzw. lidera. Ma go chyba każda wspólnota i jego znaczenie tutaj trudno przecenić. Teraz też inicjatywę przejmuje lider rozpoczynając gry i zabawy w kółku, które wydają się nie mieć końca. Po lunchu odbywa się prezentacja przygotowana przez ks. Robbina na temat stresu. Jest to temat zaproponowany przez młodzież w związku z obecną sytuacją na świecie. Prezentacja jest bardzo interesująca, a po niej naprawdę mnóstwo pytań. Jestem pod wrażeniem ich aktywności, zdyscyplinowania, energii i żywiołowości. Potrafią słuchać i potrafią się bawić w sposób naprawdę genialny.
I tak właśnie kończy się mój tegoroczny pobyt w Kenii. Byłam tutaj tylko 10 dni, a tak wiele się wydarzyło. Będę pamiętać o wszystkich, których tutaj spotkałam.
Dzięki Wam jadę do Polski z radością w sercu i z głową pełną nowych doświadczeń i pomysłów.
To na razie Afryko !
Na pewno do ciebie wrócę !